W związku z trzecią falą koronawirusa i przewidywanym szczytem zakażeń w okresie Wielkanocy Niemcy przedłużyły lockdown do 18 kwietnia. I nie ma w tym nic dziwnego – podobne działania obserwujemy w całej Europie, także w Polsce.
To, co odróżnia decyzję niemieckiego rządu od restrykcji, które wdrożyły polskie władze, to podejście do wybranych gałęzi biznesu – polskim dealerom się poszczęściło, w Niemczech uznano z kolei, że sektor nie należy do kluczowych z punktu widzenia gospodarki. W rezultacie salony samochodowe u naszego zachodniego sąsiada pozostają zamknięte od połowy grudnia, a perspektyw na szybkie otwarcie na razie nie widać.
Z propozycjami rządu nie zgadza się niemieckie stowarzyszenie dealerów ZDK, które postuluje otwarcie obiektów sprzedażowych. 18 marca tamtejsi dealerzy wzięli udział w proteście przed biurem kanclerz Angeli Merkel, podczas którego obecny był również prezes ZDK, Juergen Karpinski. Jego zdaniem tysiącom rodzinnych dealerstw grozi obecnie bankructwo. „Firmy płacą bieżące koszty utrzymania, mimo że salony są zamknięte. A przecież wielkość salonów i ograniczona ilość klientów sprawiają, że wizyta w dealerstwie jest niewiele bardziej niebezpieczna od przebywania na zewnątrz”– przekonywał Karpinski. Szef ZDK tłumaczy, że obecny system „Kliknij i odbierz” nastawiony na maksymalne ograniczenie kontaktu z klientem jest nieskuteczny, bo ruch w sieci odpowiada za ledwie 10 proc. dealerskiej sprzedaży.
Z badań przeprowadzonych przez ZDK na próbie 2 tys. firm samochodowych wynika, że liczba nowych zamówień w styczniu i lutym spadła w Niemczech o 60 proc.
Zdjęcie: Robert Langer, Pixabay