W połowie września przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen wygłosiła orędzie o stanie UE. Ambitna pani komisarz zapowiedziała, iż w związku z tym, że obecne cele w zakresie redukcji CO2 są realizowane z wielką trudnością, to w pełni uzasadnione jest, aby te cele zwiększyć.
I to zwiększyć nie mało, bo w nowej koncepcji w roku 2030 redukcja emisji dla całej gospodarki Unii miałaby wynosić co najmniej 55 proc. w stosunku do roku 1990 (zamiast planowanego do tej pory zmniejszenia o marne 40 proc.). Komisarz nie powiedziała wprawdzie nic o udziale w tym nowym „planie dziesięcioletnim” przemysłu samochodowego, ale można być całkowicie pewnym, że będzie on na pierwszych miejscach na liście ofiar zaostrzonych restrykcji. W każdym razie producenci, którzy zgodnie z raportem brytyjskiej firmy analitycznej PA Consulting szykują się do zapłaty w roku 2021 jakichś 14,5 mld euro kar za nieprzestrzeganie norm CO2, w kolejnych latach mogą już o tej sumie powoli zapominać i przygotowywać się na liczby mające dwójkę, a może i trójkę z przodu. A przecież jeszcze kilka miesięcy temu bardzo poważne autorytety europejskiej motoryzacji wygłaszały naiwne tezy, że kryzys związany z koronawirusem musi spowodować racjonalne reakcje Komisji Europejskiej ratujące pogrążający się w kryzysie przemysł samochodowy. Miało być raczej tak: wychodzi unijny komisarz i głosi branży dobrą nowinę: „Z powodu kryzysu, dla ratowania gospodarki i miejsc pracy, na 3 lata odpuszczamy wszelkie kary.”
Autorytety nie wzięły pod uwagę tylko tego, że Unią od dawna nie rządzą już żadni technokraci, tylko podręcznikowi ideolodzy. I jest tak. Fabryki samochodów ledwo dyszą, na stokach stoją setki tysięcy niesprzedanych aut, azjatyccy producenci uciekają z Europy, a klienci (przynajmniej ich zdecydowana większość) mają w nosie auta elektryczne. Co proponuje na to Unia? To oczywiste. Więcej tego samego. Kto miał na studiach ekonomię polityczną, ten zna doktrynę, że najlepszym lekarstwem na niedostatki komunizmu jest… jeszcze więcej komunizmu. A młodszych nauczy tej doktryny, jak widać, Unia. W ogóle analizą postępowania Unii w zakresie ekologii i norm CO2 powinni się zająć obecnie sowietolodzy. Bo tylko oni mogą mieć aparat poznawczy i doświadczenie, aby sprostać logice, którą posługuje się aktualnie Bruksela.
Goście z zachodu Europy aż tak bardzo tego nie kojarzą, ale my, dzieci i wnuki komunistycznych ideologii, słuchając ostatnio europejskich komisarzy (ta nazwa po prostu nie może być przypadkowa), od razu mamy przed oczyma różne kolektywizacje, NEP -y, projekty zawracania rzek czy sadzenia moreli na Syberii. I doskonale pamiętamy, czym się to zawsze kończyło. Ale wiemy też, że bywają takie czasy i tacy ludzie, dla których ideologia jest silniejsza od wiedzy. I że również dzisiaj od Madrytu po Warszawę ciągle znajdziemy tysiące politycznych funkcjonariuszy, którzy są gotowi uwierzyć, że morele nie urosły na Syberii tylko dlatego, że nie udało się „stworzyć” wystarczającej liczby tak konsekwentnych i tak świadomych rolników, którzy sadziliby te morele tak długo, aż by się one w końcu do mrozu przyzwyczaiły. I że kiedyś można by spróbować jeszcze raz.
“…Fabryki ledwo dyszą, na stokach stoją setki tysięcy niesprzedanych aut, azjatyccy producenci uciekają z Europy… Co proponuje Unia? Więcej tego samego, jeszcze ostrzejsze normy!…”
Najlepszym motoryzacyjnym przykładem ideologicznego szaleństwa, które opanowało Brukselę, jest spór o tak zwaną końcówkę produkcji. Przypomnijmy. Z końcem 2020 r. przestaje obowiązywać dotychczasowa, „tymczasowa” norma emisji spalin Euro 6d-temp, a od 1 stycznia nowo rejestrowane samochody muszą już spełniać ostrzejszą normę Euro 6d. Niby nic nadzwyczajnego. Przeżyliśmy już kilka takich „końcówek”. Kiedyś w takich sytuacjach Unia wydawała zwyczajowo przepisy przejściowe, które jeszcze przez cztery czy sześć miesięcy pozwalały rejestrować auta niespełniające nowych norm. I tak miało być i teraz. A nawet dłużej. Bo przecież kiedy ustalano nowe normy, nikt nawet nie myślał o koronawirusowej pandemii. Wszyscy producenci samochodów i ich organizacje konsekwentnie, ale i z popartym doświadczeniem spokojem dobijali się do urzędników Komisji, żeby ci podjęli zwyczajową decyzję o przedłużeniu o kilka miesięcy możliwości rejestracji samochodów z „końcówki produkcji”. Ale tym razem producenci przeżyli szok. Usłyszeli w końcu, że żadnych szczególnych praw nie będzie. A niesprzedane setki tysięcy samochodów? A sięgające miliardów euro straty? A co to obchodzi unijnych komisarzy, w końcu już dawno prosili, żeby wszyscy sprzedawali tylko samochody elektryczne.
Jakby absurdu było mało, urzędnicy Komisji poinformowali koncerny samochodowe, że każdy kraj Unii musi poradzić sobie z tym problemem sam, wewnętrznymi przepisami. Oczywiście komisarze wiedzą, że to niezgodne z europejskim prawem. Ale trudno. Żaden brukselski urzędnik nie może zbrukać się czynem przeciw „zielonemu ładowi”. Bruksela nie splami sobie rąk żadnymi antyekologicznymi specustawami. Musi to zrobić każdy kraj z osobna. A potem najwyżej się go finansowo ukarze. Postęp musi mieć swoją cenę!