Efekt Concorde’a, znany również jako pułapka kosztów utopionych, to zjawisko psychologiczne, które sprawia, że ludzie kontynuują wbrew logice nieopłacalne działania, bo zainwestowali już w nie swój czas, wysiłek i pieniądze. Paradoksalnie, im więcej kosztów „topimy”, tym mocniej trzymamy się pierwotnego planu.
Tyle że koszty utopione są po prostu nie do odzyskania, a im wcześniej się to przyzna, tym lepiej, bo przynajmniej ograniczymy straty. Historia Concorde’a, choć technologicznie triumfalna, ekonomicznie okazała się katastrofą. Rozpoczęty z ambicji narodowych i pragnienia przewodnictwa w lotnictwie cywilnym, francusko-brytyjski projekt ponaddźwiękowego samolotu pasażerskiego szybko przekroczył wszelkie budżety już w fazie projektowej, a jego rentowność okazała się iluzją (sytuację pogorszył tu gwałtowny wzrost cen ropy naftowej). Mimo tych ostrzeżeń prace nad Concorde’em były kontynuowane i doprowadziły do wyprodukowania 20 samolotów. Te technologiczne cuda, choć były symbolem inżynieryjnego geniuszu, rzadko notowały komplet pasażerów, bo bilety osiągały absurdalne ceny (w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze – około 7 tys. dol.). Mimo to Concordy latały blisko 30 lat, przynosząc oczywiście ciągłe straty. Nieopłacalność biznesowa całego projektu stała się z czasem podręcznikowym przykładem efektu utopionych kosztów. Demonstracją, jak silna i zgubna może być chęć do trwania przy nietrafionych i nierentownych decyzjach.
Dlaczego poruszam ten temat? Ponieważ obserwując obecną sytuację na rynku motoryzacyjnym, zwłaszcza w kontekście elektryfikacji, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stoimy przed podobnym zagrożeniem. Przemysł i polityka zdają się bowiem żywo zaangażowane w kurs, który może nas doprowadzić do kolejnego „efektu Concorde’a”.
Z jednej strony mamy polityków, którzy, kierując się ideologicznymi, a nie rynkowymi motywacjami, rozpętali zamieszanie wokół elektromobilności. Z drugiej – producentów, którzy, początkowo niechętni, teraz wydają się największymi orędownikami aut z napędem na prąd. Tyle tylko, że pierwsze założenia – w zakresie tempa, cen itd. – były chyba zbyt optymistyczne, a rzeczywistość może wymagać od wszystkich przewartościowania planów.
Mimo „powszechnego” entuzjazmu dla pojazdów elektrycznych, preferencje konsumentów nie zawsze – by nie powiedzieć: rzadko – idą w parze z oczekiwaniami. Najnowsze badanie przeprowadzone przez firmę Deloitte podaje w wątpliwość przyszłość elektromobilności – wskazuje ono bowiem jednoznacznie, że większość kierowców wciąż preferuje samochody z napędem konwencjonalnym. Badanie to objęło 26 krajów. W Stanach Zjednoczonych aż 67 proc. respondentów wyraziło zainteresowanie zakupem pojazdu spalinowego, na „elektryka” zdecydowałoby się zaledwie… 6 proc. ankietowanych. Podobnie w Polsce, gdzie odnotowano zauważalny wzrost zainteresowania tradycyjnymi samochodami (z 42 do 52 proc.), i gdzie zakup pojazdu elektrycznego rozważa obecnie skromne 4 proc. respondentów. Te wyniki pokazują, jak daleka jest wciąż droga do powszechnej społecznej aprobaty elektromobilności.
Ale właśnie z tego powodu producenci i politycy mogą znaleźć się w pułapce kosztów utopionych, czytaj: będą kontynuować inwestycje w auta na prąd, nawet jeśli rynek nie jest na nie gotowy lub preferuje inne rozwiązania. Kluczowe pytanie brzmi: czy są oni gotowi do przewartościowania założeń i dostosowania strategii do zmieniającej się rzeczywistości?
Portal Politico ujawnił rzekome plany Europejskiej Partii Ludowej sugerujące możliwe złagodzenie zakazu rejestracji aut spalinowych
Początkowe inicjatywy polityczne, kreślące nazbyt ambitne cele dla rozwoju elektromobilności, opierały się często na mało rynkowych założeniach. W obliczu oporu, jaki napotyka transformacja motoryzacyjna, można zaobserwować pewną zmianę postaw wśród decydentów politycznych. Częściowo to pewnie reakcja na zbliżające się wybory i rosnące grono niezadowolonych z realizacji polityki „Zielonego Ładu”, obecnie obserwowane najjaskrawiej wśród rolników. Na początku bieżącego roku portal Politico ujawnił nawet rzekome plany Europejskiej Partii Ludowej, największej frakcji w Europarlamencie, które sugerowały możliwe złagodzenie nakazu rezygnacji z silników spalinowych do roku 2035.
W obliczu narastających wątpliwości dotyczących przyszłości elektromobilności i preferencji konsumentów pojawiają się głosy w branży motoryzacyjnej wzywające do bardziej pragmatycznego podejścia. Szef Mercedesa, Ola Kallenius, w wywiadzie dla „Zeit Online” przedstawia takie właśnie stanowisko, sygnalizując, że przyszłość motoryzacji nie musi oznaczać całkowitego odejścia od silników spalinowych. Mercedes planuje rozwijać w pełni elektryczne portfolio pojazdów we wszystkich klasach, ale jednocześnie nie wyklucza kontynuacji produkcji samochodów z silnikami spalinowymi nawet po 2030 r. Kallenius podkreśla przy tym, że decyzje firmy będą zawsze oparte na życzeniach klientów i nowoczesnych technologiach, włączając w to silniki spalinowe czy hybrydy plug-in.
Tego typu głosy mogą wskazywać na bardziej zdroworozsądkowe podejście do transformacji motoryzacyjnej – i sugerują podważalność niepodważalnego w teorii planu UE co do zakazu rejestracji „spalinówek” od 2035 r. Kallenius dość otwarcie sugeruje, że plan ten będzie przedmiotem przeglądu w 2026 r., który pozwoli realnie ocenić, co jest wykonalne, a co nie. Podkreśla on także, że to infrastruktura ładowania będzie w Europie kluczowym czynnikiem decydującym o tempie adaptacji pojazdów elektrycznych – i przypomina, że ludzie zawsze będą dążyć do zachowania indywidualnej mobilności, niezależnie od technologii napędu aut.
Czy sygnalizuje to potencjalną zmianę kursu w polityce motoryzacyjnej? Czyżby do łask miały wrócić większa elastyczność i gotowość do dostosowania się do rzeczywistych oczekiwań rynku. Jeśli tak, to może jednak uda się uniknąć efektu Concorde’a i postawić na bardziej zrównoważony rozwój motoryzacji. Niestety inne głosy z branży akcentują raczej akceptację dla wyśrubowanych celów ekologicznych Unii. Prezes Europejskiego Stowarzyszenia Producentów Samochodów (ACEA), Luca de Meo, stwierdził niedawno, że europejscy producenci nie będą kwestionować decyzji UE. Zdaniem De Meo realizacja tego zakazu jest „wykonalna”, pod warunkiem stworzenia właściwych warunków.
Oby tylko dealerzy, którzy zainwestowali już w elektromobilność duże pieniądze, nie zostali z nią jak Himilsbach z angielskim
To jak, znajdujemy się w pułapce utopionych kosztów, czy nie? Czy kontynuacja inwestycji w elektromobilność, mimo – mówiąc eufemistycznie – umiarkowanego zainteresowania ze strony konsumentów, nie jest pod tym względem „klasyką gatunku”? Cóż, z jednej strony zmiana kierunku w polityce motoryzacyjnej jest jak manewrowanie ogromnym statkiem – wymaga czasu i przestrzeni. Z drugiej – wydaje się, że producenci samochodów przyjęli nowy kurs z przekonaniem, że jest to jedyna droga naprzód, niezależnie od tego, gdzie prowadzi.
A co, jeśli elektryfikacja okazałaby się drogą donikąd? Czy jesteśmy gotowi na ewentualność, w której inwestycje w EV mogą okazać się Concorde’m motoryzacji? Pułapka utopionych kosztów to nie tylko ekonomiczny paradoks – to przede wszystkim przestroga. Powinna nam ona uświadomić, że w obliczu zmieniających się okoliczności i nowych informacji, kluczem może być gotowość do zmiany kursu – nawet, albo zwłaszcza, jeśli wymaga to przyznania się do błędu.
Oby segment aut elektrycznych nie wyglądał jak loty Concorde’em – imponujące pod względem technologii, ale ekonomicznie nieuzasadnione. Obyśmy, zamiast inwestować w projekty skazane na porażkę, potrafili rozpoznać moment, w którym najlepszą decyzją może być korekta strategii. I oby dealerzy, którzy zainwestowali już w elektromobilność duże środki, nie zostali z nią jak… Himilsbach z angielskim. Prawdziwe wyzwanie dla branży polega na tym, by umiejętnie balansować między najbardziej ambitnymi aspiracjami a realiami. Szczególnie że w grze jest coś więcej niż utopione koszty – nasza przyszłość.